Zawsze kochałam otaczać się niezliczoną ilością motywujących cytatów. Teksty typu "osiągniesz sukces, kiedy zakochasz się w ciężkiej pracy" były wszędzie - na tapecie laptopa i telefonu, na obrazkach wiszących na tablicy nad biurkiem, powypisywane w kalendarzu i różnych notesach. Kiedy ludzie narzekali, że coś by chcieli, ale nie mogą, zawsze służyłam idealnym cytatem. Serio, spytajcie Luśkę. Miała tego dość.
Więc kiedy ludzie narzekali, ja radośnie oczekiwałam na sukces. I tak sobie czekałam, i czekałam. No bo przecież miał przyjść. Przecież musi.
Po czym uświadomiłam sobie, że w sumie to nic nie robię.
A później wydzierżawiłam znowu Natana i jakoś tak poszło.
Jeździłam prawie codziennie, zaczęłam wstawać przed 6, żeby tylko zdążyć pojechać do konia. Mój dojazd do Podskalan niestety nie był super. Chociaż jak teraz wspominam stare czasy, to uśmiecham się na myśl o drodze z przystanku do stajni. Była szczególnie przyjemna w dni, kiedy jechałam tam 'nielegalnie', a mama myślała, że uczę się chemii. Zgadnijcie, kto miał zagrożenie.
Ale wracając do tematu - wstawałam rano, codziennie trenowałam, pracowałam, żeby utrzymać kucyka i bum - świetny przejazd na 80 w Nawojowej. I bum - trzecie miejsce w TRECu. Kiedy naprawdę zaczęłam się starać, to zaczynało działać. W wakacje doszliśmy do spokojnego 95, teraz mamy za sobą już pierwsze 110 cm.
Dlatego teraz - po sesji, po przeziębieniu, po milionie niefajnych rzeczy jakie ostatnio się działy - biorę kartkę i spisuję plany z kucykiem na ten rok. A później biorę kalendarz i wpisuję w niego czas na jazdy. Trenera już mamy.