czwartek, 9 sierpnia 2018

Pol'and'rock

Dawno nie miałam takiego problemu z napisaniem posta. Zabieram się za to już któryś raz. Siedzę przed pustą stroną (no, teraz prawie pustą) i nie jestem pewna co chcę napisać. Fakt, nie było wpisu w zeszłym tygodniu i mogło mnie to nieco wybić z rytmu. Jednak chyba nie to jest problemem. Wiecie, są rzeczy, które ciężko opisać, bo po prostu trzeba ich doświadczyć.

I jedną z tych rzeczy jest Pol’and’rock Festiwal.

Tak, właśnie dlatego nic nie pojawiło się na blogu w zeszłym tygodniu - cały spędziłam w Kostrzynie nad Odrą. I było to niesamowite przeżycie.

Z innej beczki - niestety nie jestem jeszcze na tyle zapobiegliwa, żeby napisać wpis na zapas i włączyć automatyczną publikację, ale spokojnie, będzie lepiej!


Wracając do samego festiwalu - poważnie, nie mam pojęcia od czego powinnam zacząć.


Postawię sobie pomocnicze pytanie - co mnie w tej imprezie tak zachwyciło?

Wydaje mi się, że najważniejszy był ten niesamowity klimat - byłam naprawdę zaskoczona otwartością wszystkich dookoła. Przechodząc między wioskami zawsze było się do kogo odezwać, tu ktoś zagadał, tam opowiedział kiedy przyjechał - czułam się trochę jak na takiej domówce, z samymi fajnymi osobami, których niby nie znasz, ale to znajomi twoich znajomych, więc to naturalne, że się do siebie odzywacie i wchodzicie w jakiekolwiek interakcje. Chyba to porównanie opisuje dość trafnie społeczność woodstockową.

Co do koncertów - tak naprawdę jedynym zespołem, jaki bardzo chciałam zobaczyć, był Nocny Kochanek (po raz trzeci w tym roku) - co do reszty, było mi raczej obojętne na co pójdziemy. Mateusz wyciągnął mnie na Gojirę i Franka Cartera, za co jestem mu niesamowicie wdzięczna, bo naprawdę, zachwyciłam się.



Kolejnym czynnikiem sprawiającym, że będę chciała wrócić tutaj za rok, za dwa, czy za dziesięć, był fakt, że w końcu naprawdę poczułam wakacje. Pięciodniowy wyjazd z Luśką był super, ale chyba żeby naprawdę wypocząć, potrzebuję trochę więcej aktywności - co dały mi koncerty, budowanie wioski, poznawanie ludzi, bycie w kompletnie innym miejscu i przede wszystkim dużo czasu spędzonego z fantastycznymi osobami.

Rzeczą, która w sumie mnie zaskoczyła, była ilość organizowanych na festiwalu warsztatów. Prawdę mówiąc - teraz żałuję, że nie byłam na większości z nich i pewnie za rok będę próbowała to zmienić.

Byliśmy na stoisku Otwartych Klatek i wygraliśmy cudowne tatuaże z kurami ❤️❤️

Kury są spoko!



To, jak dużo pominęłam, jest przerażające - jednak jak już wspominałam - opisanie tego, jak bardzo jestem zachwycona Pol'and'rockiem jest niemożliwe.

Na koniec dorzucę tylko zdjęcie szczęśliwej ekipy :)




sobota, 21 lipca 2018

Twoje 24 godziny

Wszyscy mamy tyle samo czasu w ciągu dnia.

Doba każdego człowieka na ziemi ma dokładnie dwadzieścia cztery godziny - moja, Twoja, Wojtka Szczęsnego, czy Donalda Trumpa.

Każdy z nas dostaje codziennie pakiet 1440 minut. I to od nas zależy jak go wykorzystamy.

Możemy wypełnić nasz dzień fajnymi rzeczami, które doprowadzą nas do jeszcze fajniejszego celu, jeśli go sobie wyznaczymy.

Albo możemy po prostu przewegetować, nie robiąc nic sensownego.

John Lennon bardzo mądrze kiedyś powiedział, że jeżeli dobrze się bawimy przy marnowaniu czasu, to nie był jest zmarnowany. Tak, tylko w ilu przypadkach marnowanie czasu to dobra zabawa, a w ilu po prostu bezmyślne wpatrywanie się w ekran telefonu, albo znajdowanie się w nieodpowiednim miejscu?



Czytając niektóre wpisy można odnieść wrażenie, że mam jakiś problem do telefonów i bardzo neguję media społecznościowe. Byłby to jednak lekki paradoks, ponieważ płaszczyzną na której działam i publikuję jest właśnie internet. Jednak widzę po sobie, ile czasu potrafię po prostu stracić, kiedy postanawiam przez moment “odpocząć” i sprawdzić co ciekawego dzieje się w social mediach. O ile czasami udaje mi się zobaczyć tam coś inspirującego, albo coś, co mnie zwyczajnie zainteresuje, to zwykle moja tablica jest zapełniona obrazkami, pod którymi ktoś kogoś oznaczył, bo urodził się w wymienionym na zdjęciu miesiącu. Ciężko przebić się nawet do jakichś dobrych memów, na szczęście mam zaufanych dilerów, którzy na bieżąco mi je dostarczają. Ale nie odbiegając od tematu - tracimy tam mnóstwo godzin, dni, które można wykorzystać na coś znacznie lepszego.

Dlaczego tak się dzieje?

Chyba dlatego, że to... proste.

Chcemy zająć się czymś przez moment, więc automatycznie sięgamy po telefon - w końcu mamy go zawsze przy sobie. W każdym miejscu jest z nim wygodnie - w autobusie, w kolejce w sklepie, w łóżku przed snem. Przyzwyczajamy się do stałego dostępu do facebooka i dlatego później, nawet gdy jesteśmy czymś zajęci - ciągnie nas do przeglądania aktualizacji naszych tablic. Ostatnio kilka razy złapałam się na tym, że zaglądam tam, kiedy chcę się oderwać od jakiejś czynności. Zrobiłam to przy pisaniu tego wpisu. Zupełnie automatycznie. Tak być nie powinno.

Jak z tym walczyć?

Opcje są różne. Z cyklu radykalnych - odinstalować wszystkie aplikacje z telefonu. Facebooka, messengera. Próbowałam rok temu i namówiłam do tego przyjaciółkę - u mnie na dłuższą metę się nie sprawdziło - ona jest zadowolona. W każdym razie polecam spróbować chociaż na kilka dni - ciekawe doświadczenie.

Ja uważam, że potrzebuję stałego dostępu do tych platform. Jak większość z nas. Dlatego najlepszą opcją jest chyba nauczenie się życia, w którym one funkcjonują, ale nami nie kierują. Trzeba nauczyć się wybierać odpowiednie momenty, kiedy ich potrzebujemy. Potrzebujemy, a nie zwyczajnie nudzimy się, albo chcemy oderwać się od jakiejś czynności.

Jednym z moich rozwiązań jest noszenie ze sobą książki - wszędzie. Bardzo rzadko zdarza mi się wyjść gdzieś bez żadnej w torbie czy plecaku. Nigdy nie wiadomo, czy nie przyjdzie nam gdzieś dłużej poczekać. Lepiej wtedy zająć się czymś ciekawszym, niż przeglądaniem obrazków typu “osoby urodzone wtedy i wtedy zrobią to i tamto”. Nie mam racji?

Kiedy zajmuję się jakimś konkretnym zadaniem i potrzebuję odetchnąć, to staram się po prostu przejść, popatrzeć przez okno, pogadać z kimś. Oczywiście zdarza mi się łapać na tym, że sięgam wtedy po telefon, ale coraz rzadziej.

Ale wróćmy do głównego tematu.

To od nas zależy, czym wypełnimy nasze 24 godziny.

Żeby coś osiągnąć, to nie muszą być wielkie rzeczy.

Jeśli wynaczamy jakiś cel - wystarczy regularność, dyscyplina i trochę czasu każdego dnia. I tak można spełniać marzenia :)

Post udostępniony przez Marcela (@marcela_gnr)


Tak jak pisałam ostatnio - lepsze są małe kroki, które w ogóle robimy, niż wielkie, które tylko planujemy. Jest coś czym chcesz się zająć? Świetnie, to teraz poświęcaj temu określoną ilość czasu w tygodniu. Zaplanuj czas na to. Większość z Was zapewne ma teraz wakacje, więc to dobry czas na rozwijanie się w jakiejś dziedzinie. Nawet jeśli pracujecie, to ten czas da się wygospodarować.

Czytałam gdzieś o fajnym eksperymencie, który każdy z nas może na sobie przeprowadzić - przez kilka dni zapisywać co godzinę, co robi. Na podstawie tego łatwo później zauważyć, na czym ucieka nam najwięcej czasu i spróbować to w miarę możliwości zredukować.

Jestem daleka od planowania każdej minuty dnia (chociaż w najbliższych tygodniach dobry plan to coś, bez czego nie przetrwam, bo dzieje się sporo). Lubię mieć jakiś ramowy harmonogram i wiedzieć co mam do zrobienia, ale czasami potrzeba przerwy i chwili oddechu, żeby się nie udusić.

Teraz właśnie mam 5 dni takiej przerwy, bo wyjechałyśmy z Luśką na krótkie wakacje. Zwykły domek letniskowy, żadnych innych osób, tylko my dwie i czas na kompletny luz i odpoczynek. Nic nie planujemy, nie wymagamy od siebie nie wiadomo czego, robimy to, na co akurat mamy ochotę.

Luśka właśnie śpi, a ja siedzę obok, oparta o ścianę, z laptopem na kolanach i piszę, wsłuchując się w deszcz uderzający o nasze okna. Potrzebowałam chwili, żeby się zebrać i wejść w ten rytm, ale po dłuższej chwili się udało i powstał, jak widać, całkiem niezłej długości wpis. 

A mogłam nadal przeglądać facebooka.

sobota, 14 lipca 2018

Spokojnie - mamy czas!

Chcemy robić wielkie rzeczy.

No, większość z nas.

Nawet jeśli nie wielkie, to zwyczajne, ale robić je dobrze. Czasem równie dobrze, czasem lepiej niż inni. 

Wiele z nas chce tworzyć coś swojego, wartościowego.

Ja też.

Tylko czasami zapominamy, że nie wszystko można mieć od razu. Rzucamy się na zbyt głęboką wodę własnych oczekiwań, a później zastanawiamy się, dlaczego tak trudno utrzymać się na powierzchni - i toniemy wspólnie z naszymi ambicjami.

“Musisz wrzucać coś przynajmniej raz na dwa tygodnie” - usłyszałam kilka miesięcy temu. Uśmiechnęłam się i odprałam coś w stylu, że mam inne plany - chciałam publikować trzy posty tygodniowo. Z tego co pamiętam - nie było ani jednego tygodnia z taką ilością wpisów.

Stawiając sobie zbyt wysoki cel, który jest możliwy, oczywiście, ale bardzo trudny do zrealizowania, możemy bardzo łatwo się od niego oddalić. Wymagając od siebie znacznie więcej, niż robiliśmy do tej pory - zwykle się zniechęcamy. Ja, widząc, że pisanie trzech wpisów to dla mnie jak na razie za dużo (jeżeli chcę, żeby miały jakąkolwiek wartość i żebym była z nich względnie zadowolona) automatycznie wysyłałam sama sobie komunikat “ten cel i tak jest nie do osiągnięcia, więc nie muszę pisać w tej chwili”. I nie pisałam wcale.

Ile razy jest tak, że chcemy coś osiągnąć od razu?

Zniechęcamy się podczas odchudzania - bo codzienna siłownia czy basen sprawia, że zwyczajnie nie mamy siły. Natychmiastowe odstawienie kalorycznych produktów po kilku dniach (jeśli nie godzinach) zwykle prowadzi do jakiegoś załamania i zjedzenia przykładowo czekolady. Kiedy czekolada jest już zjedzona, dzień uznajemy za przegrany, a jak dzień to już w ogóle tydzień, przecież od poniedziałku karta znowu będzie czysta. I tak w kółko. 

Ostatnio ktoś mi powiedział, że mam pisać minimum raz w tygodniu. I chyba wszystkie poprzednie próby robienia zbyt wiele, zbyt wcześnie, czegoś mnie nauczyły - i zamiast unosić się ambicją, odpowiedziałam “okej”.

Na pewno nie zamierzam się na tym zatrzymać. Ale nie chcę nigdzie pędzić. Za jakiś czas postaram się pisać więcej. Na razie wchodzę w pewną regularność, wyrabiam sobie nawyk pisania tego jednego tekstu w tygodniu, uczę się wynajdywać dziury w moim dość napiętym ostatnio grafiku, w których mogę usiąść na chwilę i zająć się pisaniem.

Oczywiście, są rzeczy, które muszą być zrobione szybko - bo życie czasami stawia nas w trudnych sytuacjach i zmusza do szybkiego przystosowania do zmian. Jednak w momencie kiedy chcemy zacząć się czymś zajmować z własnej inicjatywy, po prostu zabrać się do czegoś nowego (lub powrócić do czegoś, co zaniedbaliśmy), to warto zrobić to na spokojnie. Małymi krokami. Bo takie są lepsze od wielkich, które tylko planujemy.

Bardzo ważna jest regularność. Wcześniej często zdarzało się, że zaczynałam coś pisać, potem uznawałam, że nie mam “weny” i zostawiałam taki wpis na “za kilka godzin”, czy “na jutro” i nigdy go nie kończyłam. Czymkolwiek jest wena - powinna nas zastać przy pracy. Teraz nawet, jeśli nie jestem w nastroju do pisania i tak otwieram laptopa. I nawet jeśli idzie odpornie - robię co mogę. Bo niedziela, koniec tygodnia, to zawsze nieprzekraczalny termin. Nie ma takiej możliwości, żeby przed poniedziałkiem wpis się nie pojawił.

I jak widać, na razie całkiem nieźle mi wychodzi.

Jeżeli chcecie się czymś zająć - spokojnie, mamy czas.




niedziela, 8 lipca 2018

Jak wygląda szczęście?

Dźwięk budzika.

Zdezorientowana wyrywam się ze snu. Jakim cudem już jest rano? Szybko zwlekam się z łóżka, aby powstrzymać mój telefon przed wydawaniem okropnych dźwięków. Dobrze, że moje pomysły z ustawianiem piosenek Beatels’ów jako budzik dawno odeszły w niepamięć. W przeciwnym wypadku, Paul McCartney mógłby naprawdę być teraz martwy.

Wciąż lekko zagubiona i wytrącona z rytmu schodzę powoli po schodach. Moja kotka ułożona wygodnie na fotelu zdziwiona podnosi głowę i przygląda mi się swoimi dwukolorowymi oczami. 

“Zgłupiałaś, żeby wstawać o tej porze?” - zdaje się mówić jej spojrzenie. Tak, chyba zgłupiałam. Lekko wzdycham i kieruję swoje kroki do kuchni, aby poratować się kubkiem porządnej kawy. Stawiam wodę w czajniku - o tej godzinie obsługa ekspresu znacznie przewyższa moje kompetencje.

Kilkanaście minut później wychodzę z domu. Wrócę pewnie wykończona wieczorem. I wiecie co? Jestem naprawdę szczęśliwa.



Dość dawno ustawiłam sobie ten obrazek jako tapetę w telefonie. I wszystko wygląda na to, że przez te kilka miesięcy całkiem mi się udało.

Nie jest idealnie.

Często myślimy, że szczęśliwi możemy być dopiero, kiedy wszystko będzie idealnie poukładane, uporządkowane, a problemy przestaną istnieć.

Długo myślałam tak samo. Wiecie, wszystko idealnie rozplanowane, czas dla wszystkich znajomych, spokojna praca, brak problemów (wychowawczych?) z Natanem i jakichkolwiek innych, tych bardziej życiowych.

Prawda jest taka, że to szczęście wygląda zupełnie inaczej niż sobie je wyobrażałam. 

To nie tak, że Natan nagle stał się idealnym koniem, który zawsze chętnie współpracuje. 

To ja, każdego dnia, nie mogę się doczekać wyzwania, które czeka na mnie, kiedy przyjeżdżam do stajni. To gotowość do zmierzenia się z problemami, które stworzy koń, albo ja sama. Ten kucyk to nieustanna praca pełna niespodzianek. Ale również coś, co kocham i jeśli wkładam w to odpowiednio dużo wysiłku - to także satysfakcja.

To nie tak, że mam nagle czas na wszystko. 

To tak, że przychodzi moment, w którym trzeba ustalic pewne priorytety. Co jest ważne, z czego można zrezygnować. Przychodzi moment, kiedy przeglądanie instagrama staje się ostatnią rzeczą, która ma znaczenie, mimo, że bardzo lubisz to robić. Kiedy książka Monty’ego Roberts’a wygrywa z wizją słuchania muzyki i zwyczajnego patrzenia się przez okno autobusu (chociaż nie zawsze, czasami dobrze na chwilę usiąść i po prostu pomyśleć). Podejmuje się też trudniejsze decyzje dotyczące czasu i osób, którym go poświęcimy. Tutaj już zdarzyło mi się zawalić. Ale staram się nie popełnić znowu tego samego błędu.

To nie tak, że moja praca jest idealna.

Kiedy myślałam o pracy w wakacje, nie myślałam o autobusach o piątej rano, ani o fakcie, że nie będę miała pojęcia o której w ogóle skończę i wrócę do domu. Ale w momencie, kiedy uświadamiam sobie, że dzięki tej pracy „mam” Natana, to zdaję się nie odczuwać tego niewyspania. Kiedy zmęczona bieganiem po ujeżdżalni tam i z powrotem za dzieciakami na koniach w końcu zauważam prawidłowe zagalopowanie, nad którym tyle pracowaliśmy, albo coś innego w końcu się uda, to uśmiecham się do siebie i czuje satysfakcję, że to w jakimś stopniu też moja zasługa.

To nie tak, że wszystkie problemy w magiczny sposób zniknęły. 

Po prostu jestem gotowa się z nimi zmierzyć i próbować sobie poradzić. Robić rzeczy, których się boję. I mam obok siebie kogoś, kto po prostu jest i bardzo mnie wspiera, i nie pozwala mi zrezygnować, kiedy przestaje wierzyć w sens tego co robię. Na przykład dlatego nadal piszę, a ten post w ogóle powstał i możecie go teraz przeczytać.

Zwyczajnie wierzę, że nawet jak jest ciężko, to wszystko w końcu się ułoży.

Dla mnie szczęście polega właśnie na tym.

poniedziałek, 2 lipca 2018

Reset w Nawojowej Górze

"Wiesz, że dwa tygodnie temu o tej porze siedzieliśmy przy ognisku w Nawojowej?" - usłyszałam wczoraj od Mateusza. Uśmiechnęłam się na myśl o minionym wyjeździe. Tak, upłynęły już dwa tygodnie, a ja jeszcze nic nie napisałam o zawodach. Myślę, że najwyższy czas to nadrobić - głupio byłoby nie opowiedzieć o tym, jak fantastyczną przygodą był ten weekend.

Klimat, jaki miało w sobie miejsce zawodów, jest nie do opisania. Wszyscy byli mili, uśmiechnięci, zawsze było z kim porozmawiać. Cieszę się, że to właśnie tam wybrałam się z Natanem na pierwszy taki wyjazd.

Stajnia Nawojowa Góra


Przez ten weekend bardzo odpoczęliśmy - mimo oczywistego stresu związanego z tym jak zareagują na zmianę miejsca nasze konie, które bardzo rzadko wyjeżdżają ze stajni. Zabawa w pakowanie do przyczepy też była niezłym wyzwaniem. Przekonanie Natana, że uciekanie na pastwisko nie jest najlepszym rozwiązaniem też nie było najprostsze. Jednak w Nawojowej odetchnęłam - ostatnio narzucam sobie spore tempo i taka przerwa w postaci zawodów była właśnie tym, czego potrzebowałam.



Z Natanem startowaliśmy w crossie i w skokach.

Cóż, może “startowaliśmy” to trochę za dużo powiedziane, jeśli chodzi o część crossową - zaczęliśmy ładnie, ale skończyliśmy ucieczką przed bardzo niebezpiecznym sędzią kryjącym się za krzakiem i czyhającym na biednego kucyka.

Tak więc w wielkim stylu opuściliśmy tor - barany, cofanie, skoki wszędzie dookoła - na światło dzienne wyszły celebryckie zapędy Natana. Niestety zamiast wygrywać, postawił na spektakularną ucieczkę z miejsca akcji, żeby zadowolić publiczność żądną wrażeń. Zdecydowanie ich nie zawiódł. 

Na szczęście po zakończeniu pierwszego dnia zawodów mogliśmy wjechać na tor i zaliczyć przejazd treningowy. Pojechaliśmy razem z Mateuszem i Montkiem - Natan przez większość czasu szedł jako czołowy i szło mu świetnie - skakał przeszkody, których w życiu nie widział na oczy. Co ciekawe, postanowił pokonać doniczki z kwiatkami przeskakując je, a nie zjadając.

Byłam nim naprawdę zaskoczona. Gdyby się nie bał, moglibyśmy ukończyć przejazd z naprawdę niezłym wynikiem, tak mi się przynajmniej wydaje. Jednak jestem z kucyka bardzo zadowolona i cieszę się, że mu się podobało - dawno nie okazywał tyle entuzjazmu (chyba, że dostawał jedzenie, ale to możemy przemilczeć). Mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości trafią nam się jeszcze jakieś zawody crossowe i tym razem je ukończymy. Widzę nad czym należy pracować i jestem bardzo pozytywnie nastawiona.

Następnego dnia braliśmy udział w trzech konkursach skoków - 40, 60 i 80 cm. To, co zrobił Natan, było niesamowite - każdy kolejny przejazd wyglądał lepiej. Im wyższe przeszkody, tym ładniej szedł. Byłam zachwycona tym, jak poszedł 80, niestety odpadliśmy z rozgrywki, mając zrzutkę… na ostatniej przeszkodzie. Jednak mimo tego zakończenia również jestem zadowolona z przejazdów - konik pokazał, że jak chce, to potrafi. A ja utwierdziłam się w przekonaniu, że powrót do dzierżawy to jedna z najlepszych decyzji, jakie ostatnio podjęłam.

Prawdę mówiąc, te zawody dały mi bardzo dużo motywacji, jeśli chodzi o pracę z kucykiem. Sam klimat był fantastyczny i chcę powtórzyć to przeżycie najszybciej, jak to będzie możliwe. Przez dwa dni byłam otoczona świetnymi ludźmi z pasją, mającymi konkretne plany, wiedzącymi co chcą robić ze swoimi końmi, ustalającymi różne cele i idącymi do przodu. Obudziła się we mnie dzięki temu chęć robienia czegoś więcej i ruszenia do przodu. Widzę, że ta motywacja odbija się mocno na tym jak teraz podchodzę do treningów i generalnie wszystkich spraw związanych z Natanem.

Jak już wspominałam - wyjazd uważam za bardzo, bardzo udany - zarówno pod względem treningowym i motywacyjnym, jak i pod względem świetnej atmosfery i fajnych ludzi, którzy sprawili, że spędziłam ten czas bardzo dobrze. Czekam na kolejne takie zawody!

Stajnia Nawojowa Góra

wtorek, 26 czerwca 2018

A co, jeśli się nie uda?

Pisząc ostatni wpis o zmianach planów nie sądziłam, że czeka mnie kolejna. Tak duża i niespodziewana. Tak, wróciłam z Belgii. Nie wiem, czy jest sens tutaj roztrząsać całą sytuację - raczej nie warto. Szczególnie, że minęło już sporo czasu. W skrócie - pewni ludzie zachowali się nie do końca uczciwie.

To tak tytułem wstępu.

Dłuższą chwilę zastanawiałam się, czy pisać wpis o powrocie - w końcu to co się wydarzyło, to pewnego rodzaju porażka, nie? Miało być fantastycznie, przygoda życia, super doświadczenie i tak dalej.

Ale wiecie co?

W ogóle nie żałuję tego wyjazdu. I teraz, kiedy minęło już trochę czasu - cieszę się też z powrotu.

Sama decyzja była czymś ważnym w moim życiu - zdecydowałam się polecieć gdzieś sama, mając mieszane uczucia co do samolotów, którymi od paru lat nie latałam. Jednak przełamałam się i zrobiłam coś, czego się bałam - i bardzo się z tego cieszę.

Miałam jechać do Belgii po doświadczenie. Jeśli się dłużej zastanowić - mimo tego, że byłam tam tylko tydzień, czegoś się nauczyłam. Po moich wspaniałych tripach po lotniskach i dworcach raczej nie będę miała problemu ze zorganizowaniem jakiegoś wyjazdu, kiedy będę chciała to zrobić. A zwiedzanie Brukseli na własną rękę? Coś fantastycznego, czego nigdy nie zapomnę. Pierwszy raz mogłam iść dokładnie tam, gdzie chciałam, zobaczyć to, na co miałam ochotę, zatrzymać się dokładnie tam, gdzie mi się podobało - nie byłam związana z oczekiwaniami kogokolwiek, bo byłam sama. I takie zwiedzanie miasta to dla mnie idealna opcja.


Post udostępniony przez Marcela (@marcela_gnr)

Decyzja o powrocie również nie była najłatwiejsza. Ale cóż - czasami pewne rzeczy trzeba przemyśleć i dojść do wniosku, że coś, co wydawało się naprawdę fantastyczną opcją, ma niewiele wspólnego z tym, czego naprawdę chcemy. Życie jest krótkie - nikt z nas nie wie, ile tak naprawdę ma czasu, więc czy jest sens marnować cenne miesiące, tygodnie, dni, godziny na coś, co nie przybliża nas do żadnego konkretnego celu i nie wnosi do naszej egzystencji naprawdę nic wartościowego? Myślę, że nie. Ale to pytanie, na które bardzo łatwo odpowiedzieć sobie w teorii - gorzej jest w życiu, w niepewnej sytuacji.

Przesłanie jest proste - niestety nasze oczekiwania czasami przerastają rzeczywistość. Ale czy to oznacza, że powinny być mniejsze? W żadnym wypadku. Mimo tej sytuacji nadal pozytywnie patrzę na świat i przede wszystkim w przyszłość. Ten wyjazd mimo wszystko dał mi dużo, a po powrocie jeszcze bardziej doceniam to, co wcześniej tutaj zostawiłam.

Po powrocie wszystko poukładało się lepiej niż kiedykowiek mogłam sobie wymarzyć. I zapewne gdyby nie ten wyjazd, nie podjęłabym pewnych decyzji, które sprawiły, że wszystko trafiło na swoje miejsce i że jestem teraz bardzo szczęśliwa.

Post udostępniony przez Marcela (@marcela_gnr)



Wszystko teraz się układa i widzę, że mimo tego dziwnego startu, te wakacje będą fantastyczne. W zasadzie - już są.

Gdybym była bardziej scepytcznie nastawiona do pomysłu wyjazdu, to uniknęłabym rozczarowania. Ale na pewno bardzo żałowałabym, że się nie zdecydowałam. A tak - coś zobaczyłam, czegoś się nauczyłam, coś zaczęłam bardziej doceniać.

Warto próbować.

I po raz kolejny - zmiany planów są okej.

Jeśli coś się nie uda - może jest w tym jakiś sens i ma to doprowadzić do czegoś lepszego, czego nawet się nie spodziewamy.


wtorek, 5 czerwca 2018

Planowanie, gdy nie masz czasu

Przed wyjazdem mój grafik był dość napięty - ostatnie powtórki do matury i praca to oczywiście za mało - więc dorzuciłam sobie jeszcze siłownię. 

Naprawdę lubię swoją pracę i daje mi ona sporo motywacji, aby stawać się coraz lepszą i cały czas poszerzać swoją wiedzę - potrzebuję zatem czasu na czytanie książek, oglądanie filmów i naukę. Doba ma 24 godziny, a ja chcę jak najlepiej je wykorzystać. Bez planowania nie miało by to racji bytu.


Ostatnio planuję na szybko - bo nie mam czasu, żeby siąść z kalendarzem i wszystko na spokojnie rozpisać, szczególnie kiedy plan robię zazwyczaj jadąc autobusem (multitasking bywa super!). Lubię papierowe kalendarze i kocham w nich notować, dlatego myślę, że niedługo wrócę do tej metody, albo w jakiś sposób zsynchronizuję ją z obecną.

A teraz czas przedstawić to niesamowite rozwiązanie, wspaniałą aplikację, w której planuję absolutnie wszystko - uwaga, uwaga - notatki w telefonie.

Tak. Sama jestem zdziwiona, że z pozoru tak prosta aplikacja, której kiedyś w ogóle nie używałam, okazała się tak dobrym narzędziem do organizacji czasu. Jak widać - proste rozwiązania są najlepsze.

Jak planuję swój dzień?

Zależy od tego, jak ma wyglądać i co muszę zrobić - kiedy jest dużo jeżdżenia po mieście - rozpisuje sobie godzinowo gdzie kiedy muszę być, sprawdzam połączenia w Jakdojadę (zazwyczaj dwie lub trzy możliwości, na wypadek gdyby coś się przedłużyło, lub trwało krócej niż zakładałam). Sprawdzam, gdzie w planie są jakieś większe odstępy czasowe - tam warto zaplanować jakiś posiłek. Czas na przystankach staram się spędzić jak najbardziej produktywnie - czytam, albo piszę - tak powstała duża część właśnie tego tekstu :)

Kiedy jest dużo do załatwienia - łatwo o czymś zapomnieć. Dlatego na górze notatki robię listę rzeczy, które muszę spakować rano, w oparciu o to, gdzie się wybieram. Ostatnio musiałam jechać odebrać dowód osobisty, na siłownię, do lekarza - na podstawie tego zrobiłam listę - zapisałam strój na siłownię, druk umożliwiający odbiór dokumentu itd. Dzięki takim spisom - nawet jeśli pakuję się rano, oszczędzam mnóstwo czasu i nie muszę się zastanawiać nad tym, co powinno znaleźć się w torbie. W ten sposób zmniejszam do minimum ryzyko, że czegoś zapomnę i oszczędzam czas, bo dokładnie wiem, co muszę spakować.

Oprócz tego umieszczam tam ważne terminy - podczas rozmowy przez telefon zdecydowanie łatwiej jest zapisać kilka słów w notatce, niż bawić się w wklepywanie wszystkiego w kalendarz w telefonie. Jest też nieograniczone miejsce na dodatkowe informacje, jak na przykład dokładny adres, czy jakieś drobiazgi, o których należy pamiętać.

Jak już wspominałam - to niesamowita sprawa, że tak niepozorna aplikacja może być tak pomocna. Bardzo pomogła ogarnąć mi ten zabiegany czas. Powiem to jeszcze raz - proste rozwiązania są najlepsze. Polecam taką metodę - jest szybka, wygodna, wszystko znajduje się w jednym miejscu i co ważne - telefon zawsze mamy przy sobie, więc cały czas mamy dostęp do wszystkich list i planów.

wtorek, 22 maja 2018

Zmiany planów są w porządku

Czasami, mimo, że wszystko wydaje się być idealnie zaplanowane - podejmujemy decyzję, która sprawia, że jest zupełnie inaczej.

Matury już za nami - i co dalej?

Wydawało mi się, że wiem, jak będą wyglądały moje wakacje. Miałam zaplanowanych całkiem sporo rzeczy, w tym fajną pracę. Miałam kończyć prawo jazdy, wydzierżawić konia, spędzić dużo czasu z przyjaciółmi.

Dwa tygodnie temu dostałam pewien telefon. 

Od wczoraj jestem w Belgii. W pracy.




To była chyba najszybsza decyzja związana z tak dużą i istotną sprawą. W ciągu kilku dni musiałam załatwić mnóstwo rzeczy - bilety, pełnomocnictwo dla mamy, żeby mogła złożyć za mnie papiery na studia, ubezpieczenie i tak dalej. No i stało się - przyleciałam do Brukseli, dojechałam do Hasselt.

I chociaż jestem tutaj dopiero drugi dzień - czuję, że to była dobra decyzja.

Kiedy usłyszałam tą ofertę, od razu zaczęłam szukać argumentów świadczących o tym, że absolutnie nie mogę pojechać. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta - łatwiej pracować z osobami, które dobrze się zna, w pewnym miejscu, zajmując się tym, w czym jest się całkiem niezłym. Znacznie trudniej jest zaryzykować, zostawić wszystko i wyjechać do obcego kraju i nieznajomych ludzi. Szczególnie, jeśli wszystko dzieje się na przestrzeni tygodnia. I kiedy nie masz pewności, czy sobie poradzisz.

Warto robić rzeczy, których się boimy. 

Post udostępniony przez Marcela (@marcela_gnr)

Nie mogę powiedzieć, że byłam w stu procentach spokojna przed tym wyjazdem. Jednak udało mi się nie pogubić na lotniskach, a ludzie, których w życiu na oczy nie widziałam, okazali się być bardzo fajnymi osobami.

Jestem tu dopiero dwa dni, ale czuję, że już czegoś się na uczyłam - i uczę się przez cały czas. Pracy jest sporo - jednak daje mi ona sporo satysfakcji. Przede mną mnóstwo nowych wyzwań - zamiast myśleć, że mogę sobie nie poradzić, staram się skupiać na tym, ile rzeczy się dowiem. I jestem niesamowicie podekscytowana!

Zmiany planów są okej. Oczywiście, mogłabym być teraz w domu i robić te wszystkie rzeczy, o których myślałam. Ale wiecie, są szanse i okazje, które zwyczajnie głupio byłoby zmarnować.

Zapewne nie byłabym tutaj, gdyby nie osoby, które bardzo mnie wspierały i cieszyły się moją szansą. Wspaniale mieć wokół siebie takich ludzi. To, kim się otaczamy, ma ogromny wpływ na nasze życie. Wszystkim, którzy byli obok i pomagali wierzyć w siebie - dziękuję!



czwartek, 19 kwietnia 2018

Co myślę o maturze?

Kalendarz nie kłamie - do “egzaminu dojrzałości” pozostało niewiele ponad dwa tygodnie. Dlaczego więc, zamiast ulegać panice i nerwowo przeglądać notatki, siedzę sobie teraz spokojnie przed komputerem i piszę wpis? 

Jeśli mam być szczera - sądziłam, że tekst tego typu napiszę w przyszłym roku - w końcu po maturze wszyscy nabierają do niej dystansu i  nie wydaje mi się, żeby traktowali ją jako wyznacznik jakości ich dalszego życia. Jednak mam wrażenie, że takie podejście mam już w tym momencie - poważnie. Dlaczego?

Po pierwsze - wydaje mi się, że duży wpływ na to ma świadomość, że maturę zawsze można poprawić, co umożliwia dostanie się na wymarzony kierunek, nawet jeśli za pierwszym podejściem coś pójdzie nie tak. Mam wrażenie, że wiele osób o tym zapomina i stąd bierze się przeświadczenie, że od tych kilku testów w maju zależy całe nasze życie. W jakimś stopniu - na pewno. Ale fakt, że w razie konieczności, można spróbować jeszcze raz, powinien uspokajać. Zamierzam napisać maturę jak najlepiej i dostać się na studia, które wybrałam, ale nie przeraża mnie ewentualny brak powodzenia, bo wiem, że w razie czego w przyszłym roku podejdę do pisania jeszcze raz.

Sporo złego można powiedzieć o systemie edukacji, którego jestem częścią (3 lata gimnazjum + 3 lata liceum) i opinie na temat zasadności testów gimnazjalnych są mocno podzielone. Ja osobiście uważam, że nie są one złą opcją. Brak mi stricte psychologicznej wiedzy, ale widzę po swoim przykładzie, że dzięki nim, łatwiej mi przygotować się do matury bez stresu. Już raz przeżyłam te wszystkie procedury i na pewno nie powiedziałabym, że były one czymś szczególnie ważnym w moim życiu. Także świadomość, że ich nie można poprawić, a ja mimo to znalazłam się w nienajgorszym miejscu, również sprawia, że jestem mocno pozytywnie nastawiona do matury, którą, jak już pisałam - poprawić można.

Ogólnie, to budowanie takiej otoczki wokół matury wydaje mi się niesamowicie przesadzone i przereklamowane. To, że przez trzy lata liceum co chwilę słyszymy, że “to jest ważne, przyda się na maturze” jest jeszcze zrozumiałe, bo jednak po to chodzimy do tej szkoły, by do egzaminów się przygotować. Jednak to, co potrafią robić maturzystom ludzie z najbliższego otoczenia, przechodzi ludzkie pojęcie. 

Nikt z mojej rodziny nie powiedział mi wprost “od matury zależy Twoje życie”, skąd. Jednak w nieco bardziej subtelny sposób wszyscy wokół dokładają cegiełki tworzące ścianę z napisem z wyżej wspomnianym zdaniem. Poważnie. Rok temu rozmawiałam przez telefon z babcią, wszystko fajnie, do momentu “W przyszłym roku to wszyscy tak będziemy przeżywać tą Twoją maturę”. To miłe, że o mnie myślą. Ale to takie kreowanie głupiej presji - ja jestem spokojna, ale gdy słyszę jaki to wielki stres dla całej rodziny, to budzi się we mnie takie dziwne poczucie, myśl, że może jednak to coś strasznego, czym ja też powinnam się przejmować - bo przecież dotyczy mnie, a bliscy się martwią.

Na szczęście umiem jakoś wznieść się ponad te złe wpływy - i rodziny, i powoli wpadających w panikę osób dookoła mnie.

Nie spędzam całego swojego czasu na nauce, chociaż robię sporo i wiem, że wystarczająco. Nie próbuję zapamiętać każdej najdrobniejszej informacji - tak naprawdę kluczowe jest wejście w system tych testów i zwyczajnie - robienie arkuszy.

Myślałam dzisiaj trochę o tym i dochodzę do wniosku, że maturę mogę w jakimś stopniu przyrównać do pokazów, które kiedyś robiliśmy w Podskalanach. 

Podskalany


Było sporo treningów, dużo czasu spędzaliśmy w stajni na przygotowywaniu się. Jak nauka do egzaminów. Podczas treningów ćwiczyliśmy poszczególne elementy i kilka razy przejechaliśmy cały program - to jak próbna matura, albo robienie arkuszy. Dzięki temu dokładnie wiedzieliśmy, jak wszystko ma wyglądać. Na treningach nie zawsze przejazd wychodził idealnie i mieliśmy tego świadomość, jednak nikt się nie załamywał. Po ostatnim treningu wychodziliśmy z przeświadczeniem, że kolejnego dnia musimy pojechać jeszcze lepiej. Po prostu - nastawić się mentalnie, że kolejny przejazd będzie tym najlepszym. Dzień wcześniej zawsze starałam się załatwić wszystko, co mogłoby mnie rozpraszać następnego dnia - sprzątałam pokój, żeby rano nie szukać wszystkiego w bałaganie, przygotowywałam sobie potrzebne rzeczy, które będę musiała zabrać, czyściłam sprzęt, jeśli nie zrobiłam tego wcześniej i jeżeli pokaz miał być w niedzielę, to wcześniej ogarniałam wszystko na poniedziałek do szkoły, żeby nic mnie nie rozpraszało. Wieczorem coś sobie oglądałam, albo czytałam, nie próbowałam przypominać sobie przejazdu, ani nic z tych rzeczy - po prostu się wyciszałam. No i przede wszystkim - wysypiałam się. Następnego dnia byłam w stajni kilka godzin wcześniej - przygotowywałam Natana i zawsze było jeszcze coś do ogarnięcia - miałam też zostawiony margines czasu na wypadek, gdybym zapomniała czegoś z domu. Kiedy nadchodził moment, w którym wsiadałyśmy już na konie - byłam nastawiona na jedno - pojechać wszystko lepiej, niż kiedykolwiek wcześniej.

I zdarzało się, że było lepiej niż na treningach. Pamiętam, że jak pierwszy raz pokazywaliśmy z Bartkiem sposoby wskakiwania na konia, to wskok od tyłu wyszedł idealnie, mimo, że na treningach często było naprawdę średnio.

Mam nawet z tego film - klik

Nastawienie jest niezwykle ważne, dlatego trzeba podejść do tego na spokojnie. Powtarzać, cisnąć arkusze, ile tylko się da, a kiedy będzie już bardzo blisko - po prostu się uspokoić i nastawić na nic innego, jak tylko sukces i najlepiej napisany test w życiu.


Dla wszystkich, którzy będą pisać egzaminy w tym roku, tak jak ja - powodzenia i przede wszystkim - nie wpadajcie w panikę :)

niedziela, 18 marca 2018

Nie będzie idealnie.


Napisałam ten tekst jakiś tydzień temu i wciąż biłam się z myślami czy go publikować. Skoro to czytacie - zdecydowałam się. I proszę, nawet pokusiłam się o napisanie jakiegoś porządniejszego wstępu niż to, co zaraz przeczytacie. Dlaczego nie wiedziałam, czy to wrzucić? Miałam wątpliwości, czy chcę publikować coś, co reprezentuje taki poziom. Jednak widzę, że póki ten post nie pojawi się na blogu, chyba nie napiszę nic nowego. Muszę się odblokować, bo przez wiele niespodziewanych rzeczy wyskakujących od początku roku, pisanie zeszło na naprawdę daleki plan. Okej, jedziemy z tym.


O czym będzie ten post?

Czy istnieje sens w pisaniu o tym, że nie piszę?

Cóż, to nie brzmi jak dobry wstęp. Ale jakiś jest, teraz powinno pójść gładko, prawda?


Może nie do końca, bo z tego co widzę, każdy akapit jak na razie ma długość jednej linijki. Dobrze, że nie jestem teraz na maturze. Ten tekst zdecydowanie nie będzie dobry. Ale fakt jego beznadziejności może mieć głębsze przesłanie. Tak, wymyśliłam to w tej chwili, pisząc poprzednie zdanie.

Piszę kompletnie bez planu. Nie jestem pewna co chcę napisać. Ale w końcu to zrobiłam - włączyłam laptopa, utworzyłam nowy plik i po prostu zaczęłam stukać w klawiaturę.

Początek był trudny, nie wiedziałam jak zacząć. Jednak teraz, po chwili zaczynam czuć, że brakowało mi tego - wyrażania swoich myśli pisząc. To coś, co naprawdę lubię i sprawia mi przyjemność. Dlaczego więc nie pisałam?

Matura? Czy ona może być wytłumaczeniem na wszystko? Nie sądzę. Dlatego wymyśliłam sobie inną wymówkę - “Nie chcę pisać na siłę”. Brzmi sensownie, prawda? Ale to, że nie mam w danym momencie weny twórczej oznacza, że przestałam lubić pisanie? Zdecydowanie nie. I to, że kilka tekstów nie będzie lepszych niż poprzednie, nie oznacza, że nie powinny powstać.

Ten post jest słaby, doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Wszystko jest pomieszane, nie po kolei, nie ma dobrego wstępu - wiem o tym. I doskonale przedstawia to pewien mechanizm, który wydaje się być oczywisty - ale może zwrócenie na niego uwagi komuś pomoże. Przestajemy się czymś zajmować, bo nie wychodzi nam to tak, jakbyśmy chcieli, przez co tracimy w tym płynność - i jest jeszcze gorzej, co sprawia, że zamykamy się w błędnym kole i jedyne, co może je przerwać - to akceptacja tego, że nie wszystko może być zawsze idealne i powrót do tego, co było dla nas ważne - jeżeli nadal jest.

Nie da się osiągnąć perfekcji. Jak najbardziej - warto do niej dążyć, ale pewne niedoskonałości należy po prostu zaakceptować. I przede wszystkim - robić to, co się kocha, nieważne, że nieidealnie. Przecież nie musi być idealnie.

Chciałabym, żebyście wszyscy na chwilę usiedli i zastanowili się, czy jest coś, co zostawiliście gdzieś po drodze i czego Wam brakuje. Zostawiliście kiedyś coś, bo nie wychodziło dokładnie tak, jakbyście tego chcieli? Myślę, że jeszcze nie jest za późno.